Pokazywanie postów oznaczonych etykietą I czwartki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą I czwartki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 marca 2011

I czwartek miesiąca - Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!



Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej, "Jezusie, Synu Dawida"


Jezus wchodzi do Jerycha, które uznawane jest przez archeologów za najstarsze miasto świata (8 tysięcy lat przed Chrystusem). Miasto przeklęte – podczas zdobywania obłożone przez Jozuego klątwą (Joz 6, 17 nn). Klątwa ciążyła również na tych, którzy w przyszłości mieli odbudować to miasto. Z najazdu na nie uratowana została jedynie nierządnica Rachab ze swoim domem – w podzięce za pomoc izraelskim zwiadowcom. W tym – wydawałoby się – przeklętym mieście Jezus dokonuje bardzo ważnych znaków. Tutaj ma miejsce przemieniające spotkanie z Zacheuszem oraz – w dzisiejszej ewangelii – uzdrowienia Bartymeusza, ślepca spod Jerycha. To ostatnia scena u św. Marka przed wkroczeniem Jezusa do Jerozolimy.


Depresja i ślepiec.
Jerycho położone jest około 270 m. poniżej poziomu morza. Droga Jezusa do Jerozolimy, gdzie dokonają się wydarzenia misterium paschalnego, jest wstępowaniem – aż po szczyt golgoty. Chrystus tę ostatnią ziemską drogę odbywa z depresji ku wyżynie, ku podwyższeniu. Dostrzegamy w tej drodze misję Jezusa, który przyszedł ocalić to, co zginęło. Chrystus zstępuje w najgłębsze przestrzenie ludzkiego życia, aby stamtąd wyprowadzić go ku wyżynom. Ta misja osiągnie swoje apogeum w zstąpieniu Jezusa do otchłani i oświeceniu światłem swej paschy tych, którzy przed Nim i po Nim poddani byli i będą śmierci: „zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebiosa”.

W tym słowie przychodzi do nas dobra nowina, że Chrystus pragnie wejść w każde nasze cierpienie, w każdą naszą depresję, w zło, w które uwikłaliśmy się oddając się grzechowi. Nasz Zbawiciel wyprowadza nas z głębokości śmierci i prowadzi ku wyżynom, ku Jerozolimie – ku nowemu życiu.
Osobą, która dziś doświadcza tego uwolnienia jest ślepy żebrak Bartymeusz. Ślepiec, zdany jedynie na łaskę przechodzących obok ludzi, na ich gest rzucenia grosza do wyciągniętej dłoni. Jego życie musiało być niesamowicie smutne i bezpłodne. Świadomy swojej społecznej niższości i nędzy, świadomy, że właściwie niczego nie osiągnął – wegetuje u bram miasta, licząc kolejne dni, tak bardzo do siebie podobne. Ale jego życie się zmienia, ponieważ uczepia się on przechodzącej obok nadziei – Jezusa Chrystusa. Bez wahania krzyczy, nalega, narzuca się – może dziś powiedzielibyśmy, że jest niegrzeczny, niewychowany – jego to nie obchodzi. Zakłóca Jezusowi i uczniom spokój. A to właśnie dostrzegł Jezus.


Dostrzec własną ślepotę.
Bartymeusz znał prawdę o sobie - był ślepy. Ślepota jest dla nas symbolem życia bez Boga, który jest światłem. Czy dostrzegamy w sobie takie momenty nieoświecone Bożym światłem? Nie chodzi tutaj tylko o fundamentalną opcję życia przeciwko Bogu. Dla nas, ludzi związanych z Kościołem, uczestniczących w jego życiu, słuchających Bożego słowa i karmiących się sakramentami – ślepota życia bez Boga może wydawać się nie dotyczącą nas samych. Czy rzeczywiście? Zawsze, przecież, gdy w miejsce Boga wkracza ktoś lub coś, przysłania nam tę fundamentalną relację do Stwórcy. To Bóg jest gwarantem naszego szczęścia, On nas zapewnia w każdym momencie życia: jesteś przeze Mnie kochanym, jestem z Tobą we dnie i w nocy, nie martw się… I gdy ta relacja zostaje zachwiana wówczas szukamy zabezpieczeń gdzieś indziej. Wówczas stajemy się żebrakami. Wyciągamy rękę po odrobinę miłości, trochę szczęścia. W imię tak pojętego szczęścia jesteśmy w stanie „nadskakiwać” przy innych ludziach, od których gestu zależy nasza pomyślność.

Być ślepym, to nie dostrzegać również we własnej historii Bożego działania. Ile razy zwalamy winę na zły los, na fatum. A chrześcijanin – spoglądając wstecz – odkrywa Boży zamysł. Nawet trudne, wydawałoby się absurdalne wydarzenia, odpowiednio oświecone Bożym słowem, ukazują swój głęboki sens - często po czasie. Ślepota taka prowadzi wtedy nas do „brania życia we własne ręce” – bo przecież Bóg mi nie pomoże. A On przecież nie chce być z nami tylko tę jedną godzinę w tygodniu, lecz w każdej sekundzie. I przekonuje nas o tym. Przestań więc żebrać o miłość, o zauważenie – nie sprzedawaj się za byle jałmużnę. To nie z woli ludzi żyjesz, lecz z woli Ojca w Niebie.


Nie było nikogo, kto by go uleczył.
Nie wiemy od kiedy Bartymeusz żebrał przy bramie. Wiemy jedno – nie było dotąd nikogo, kto dokonałby jego uleczenia. Nie wiemy w kim dotąd pokładał nadzieję. Wiemy, że były one płonne – pozostał ślepym. Tak samo w naszym życiu. Może tułaliśmy się po świecie, szukaliśmy różnych relacji z ludźmi, kombinowaliśmy – a wszystko po to, aby życie miało – według nas – sens. I właśnie dziś, w tym słowie, przychodzi Chrystus i mówi: To ja jestem twoim uzdrowieniem. Przestań szukać innego zbawcy, bo takiego nie ma. Ja dokonam uzdrowienia twojej ślepoty. A więc: uznać się za ślepego oraz odkryć, że nasza ślepota jak dotąd nie została uzdrowiona – pomimo różnych starań.


Wołać: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną – grzesznikiem!
Bartymeusz woła. Woła głośno i nachalnie. Rozpoznał bowiem w Jezusie, że jest posłańcem Boga posłanym po to, aby ślepym przywrócić wzrok (Łk 4, 17-18). Jezus wystawia ślepca na próbę i mija go. Ale ten nie ustaje. Wierzy. Uczepił się Jezusa, jak ostatniej deski ratunku. To jest pewien kairos – Jezus przechodzi właśnie teraz, może więcej już nie przyjdzie. Teraz jest ten czas. I Bartymeusz o tym wie. Nie ma nic do stracenia, jest przecież wystarczająco upokorzony. Dlatego krzyczy: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”.
To jest wezwanie dla nas, abyśmy również wytrwale wołali – krzyczeli do Jezusa. Nie raz, ale sto, tysiąc razy. Jezus się zatrzyma, ale też patrzy czy jesteśmy wytrwali. Wołaj we dnie i w nocy, a Jezus na pewno odpowie.


Pójść za Jezusem.
Bartymeusz doświadcza uzdrowienia i potem idzie za Jezusem drogą. Rozpoczęło się jego nowe życie. To, czym żył dotychczas, było jedynie namiastką. Teraz widzi właściwie i dostrzega w Chrystusie Zbawcę, kogoś, za kim warto iść drogą. Spotkanie z Chrystusem zawsze owocuje zmianą życia, nawróceniem.

Młodzi ludzie, którzy słyszą w sercu głos Jezusa, aby za Nim podążać, muszą postawić sobie pytania: Jak z moją ślepotą, czy ją dostrzegam, czy spotkałem już Chrystusa? Czy wołałem do Niego w modlitwie, abym przejrzał?
Przewodnikami ludzi mogą być ci, którzy wiedzą dokąd iść. Taka jest rola kolejnych pokoleń kapłanów i osób konsekrowanych. Módlmy się, abyśmy takimi byli i tę prawdę przekazali młodszym.

środa, 2 lutego 2011

I czwartek miesiąca - modlitwa o powołania


Ewangelia, która przeznaczona jest na dzień dzisiejszy, posiada wyraźny powołaniowy ton. Jezus Chrystus posyła swoich dwunastu uczniów.

Wiarygodność posłannictwa. Uczniowie są posłani, a więc nie idą w swoim imieniu, nie idą głosić siebie, lecz Tego, który ich posyła – Jezusa Chrystusa. Świadectwem potwierdzającym prawdziwość ich posłannictwa są znaki – władza nad duchami nieczystymi, namaszczanie olejem chorych oraz ich uzdrawianie. Gwarancją autentyczności zawsze powinny być czyny. Pozostawanie jedynie na poziomie wypowiadanych słów jest niewystarczające – zwłaszcza dziś, kiedy doświadczamy dewaluacji słowa. Kościół apostolski posługiwał się znakami, czynami, które – dokonywane w imię Zmartwychwstałego – przywoływały do wiary w Niego (zob. uzdrowienie chromego i kerygmat Piotra, Dz 3).
Znaki – cuda fizyczne z czasem ustąpiły miejsca (choć nadal występują) cudowi moralnemu, jakim była i jest wspólnota Kościoła. Tym, co przywołuje dziś do wiary w Jezusa Chrystusa jest świadectwo życia dzieci Kościoła, braci i sióstr, którzy pomimo różnorakich odmienności (społecznych, intelektualnych, wiekowych, zapatrywań politycznych, itp.) żyją w miłości i jedności. Jest to możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że żyje w nich Duch Święty, Duch Zmartwychwstałego Pana, który uzdalnia ich do dawania tych znaków. Nie są one „do wypracowania”, nie są one owocem dobrego wychowania, kwestią silnej woli. Chrześcijaństwo (nie jako tzw. światopogląd, lecz jako styl życia – posiadanie natury Jezusa Chrystusa) nie jest ani łatwe ani trudne. Jest niemożliwe bez daru Ducha Świętego!
Proces przywoływania, pozytywnego prowokowania, dotyczy również całej płaszczyzny powołaniowej. Młody człowiek często bardzo szybko jest nasycony światowymi „świecidełkami”. Nie robią na nim wielkiego wrażenia tzw. „zewnętrzności”. To za mało, aby dla zewnętrznych okoliczności pójść za Chrystusem, powierzyć tej drodze całe swoje – bo nie tylko młode – życie. Stąd tak koniecznym jest dziś dawanie przez nas – Kościół –autentycznego świadectwa. Kościół w znaczeniu wspólnoty, na czele z jej pasterzami. To my, duchowni, stanowimy pierwszy znak rozpoznawczy Kościoła. Patrząc właśnie na nas, młody człowiek czuje się zaproszony, zachęcony, aby stać się jednym z nas – sługą Chrystusa. Ale i spotkanie to może owocować odejściem, zgorszeniem, rozczarowaniem. Wezwani więc jesteśmy, jako duchowni i świeccy, jako osoby konsekrowane, do zmagania się o radykalny styl naszego życia. Tym, czego nie może dać świat, jest życie w komunii z Chrystusem; życie uszczęśliwiające we wspólnocie Kościoła z braćmi i siostrami. Potrzeba nam więc i dziś tych znaków potwierdzających, że Jezus żyje, że działa w historii całego świata i konkretnych ludzi, że ten Jezus jest dostępny, bliski każdemu w sakramentach Kościoła, najszczególniej zaś w sakramencie ołtarza.

Pójść bez zabezpieczeń. Jezus posyła uczniów bez zbytnich zabezpieczeń. Nie wyruszają oni uzbrojeni w siłę ludzką wyrażającą się we władzy, znaczeniu, pieniądzach. Przeciwnie – wyruszają poprzestawszy na tym, co konieczne. Jednocześnie wyposażeni są w to, co najistotniejsze, choć niewidoczne dla oczu: w nakaz Jezusa Chrystusa wzywający ludzi do nawrócenia. Ich kruchość co do zabezpieczeń materialnych ma z jednej strony funkcję uwiarygodniającą ich przepowiadanie. Nie przychodzą w imię pieniądza ani w imię jakiegokolwiek innego ludzkiego sukcesu, lecz w imię Zbawiciela. Ubóstwo, którego doświadczają, ma im pozwolić być na równi z ubogimi braćmi i siostrami, do których są posłani. Z drugiej zaś strony uczniowie manifestują swoją zależność od Boga – to On jest ich zabezpieczeniem. Mają doświadczyć wolności od dóbr tego świata, mają doświadczyć, że posłuszni słowu Jezusa nie zostają przez Bożą Opatrzność opuszczeni, lecz Bóg otwiera dla nich progi gościnnych domów.
To ważny element posłannictwa Kościoła. Postawa uczniów nie oznacza, że mamy gardzić dobrami tego świata, bądź co gorsza nie szanować ich. Mamy być od nich wolni. Mamy poprzestać na tym, co konieczne. W dobie szalejącego konsumeryzmu często sami stajemy się ofiarami takiego stylu życia. Istnieje realne niebezpieczeństwo, że dobra tego świata zagłuszą wołający nas cichy głos ubogich.
W powołaniowym duszpasterstwie to newralgiczny punkt – pieniądze, dobra tego świata. Nigdy nie powinny stawać się „wabikiem”. Młody człowiek, jeśli chce się bogacić, to będzie szukał (i właśnie powinien) realizacji tego pragnienia w świecie. Nie po to ma zostać księdzem czy też osobą konsekrowaną, aby żyć dla pieniądza. I ten komunikat musi być czytelny. Będąc osobą poświęconą Bogu trzeba być przygotowanym na posłanie w różne rejony świata. Są miejsca, w których kwestie materialne nie stanowią problemu. Są jednak i takie, w których księża, zakonnicy, siostry, cierpią ubóstwo wraz z ludźmi, którym posługują. Jesteśmy powołani do przepowiadania słowa i celebrowania sakramentów, do życia we wspólnocie Kościoła, we wspólnotach zakonnych. Ze względu na to powołał nas Chrystus. Młodzieńcy i dziewczęta, jeśli są wołani przez Najświętszego Odkupiciela, aby pójść za Nim to też ze względu na to: na Kościół.

Doświadczać odrzucenia. Jezus, posyłając swoich uczniów zastrzega, że nie wszędzie będą gościnnie przyjęci. Istnieją takie osoby, takie domy, takie instytucje czy struktury, które nie przyjmują chrześcijańskiego przepowiadania. Tak było wówczas i jest po dziś dzień.
To przedziwne, że w czasach tolerancji, szacunku dla innych poglądów, ras czy kolorów skóry, w czasach wszechobecnie głoszonych praw człowieka, nieustannie dokonuje się odrzucanie uczniów Chrystusa. Wydawałoby się przecież, że ludzkość osiągnęła już taki poziom rozwoju, że nie może być mowy o marginalizacji kogoś za jego przekonania – tym bardziej, że przekonania te ukonstytuowały dzisiejszy porządek społeczny, stoją u źródeł godności każdego człowieka, wolności jego słowa, wierzenia, sumienia. Ale może właśnie w ten sposób spełnia się słowo Jezusa, że nie jest uczeń nad mistrza (Mt. 10,24-25)?
Pójść więc dzisiaj za Chrystusem oznacza również – poza całym pięknem służby człowiekowi dla jego zbawienia – przyjąć tego trudne konsekwencje, a wśród nich odrzucenie ze względu na Jezusa. Wydaje się, że coraz wyraźniej zaznaczają się nie tyle pola dialogu ze światem ile raczej te przestrzenie, na których Kościół nigdy nie będzie szedł z nim w parze. Nigdy ze strony Kościoła nie będzie kompromisu co do wartości ludzkiego życia – tutaj nie ma demokracji, nie ma dialogu.
Często więc młody człowiek, już na poziomie szkoły gimnazjalnej czy średniej doświadcza pewnego odrzucenia, wyśmiania ze względu na swoją chrześcijańską linię życia. Owszem, to brzmi jak paradoks. Przecież jesteśmy w katolickim kraju, przecież ta młodzież to niedawno bierzmowani parafianie. Trzeba więc dodawać odwagi młodym chłopakom i dziewczętom, aby nie lękali się ponosić cierpienia dla Imienia Bożego. Muszą jednak istnieć przestrzenie, w których mogą oni dzielić się swoimi przeżyciami. Ich wyrzeczenie dla Chrystusa musi kogoś obchodzić! Owszem rodzice. Ale również ich bracia w kapłaństwie, czy też bracia i siostry w życiu konsekrowanym powinni być powiernikami ich apostolstwa pośród rówieśników.
Kandydaci do kapłaństwa czy życia zakonnego muszą wiedzieć – nie demonizując – że idą w trudny świat, często anty-chrześcijański. Jezus Chrystus jest jednak silniejszy od tego całego „anty”. Sam odrzucony, ukrzyżowany za miastem zwyciężył śmierć, posłał Ducha Świętego i żyje w Kościele. Każdego dnia kroczy ze swymi świadkami wspierając ich w odważnym wyznawaniu wiary.